niedziela, 9 czerwca 2013

Na słoniowego domu dachu

Kiedyś, jak hala będzie gotowa i tętniąca słoniowym życiem, to wybiorę się do ZOO. Stanę na tarasie przeznaczonym dla obserwatorów, zadrę głowę do góry i pomyślę z lekkim przerażeniem... byłam kiedyś tam wysoko... i to po drugiej stronie! :)

Andre, jeden z moich współlokatorów, buduje właśnie halę dla słoni w Zurichowym ZOO. Mówi uśmiechając się, że to jego największa i najpiękniejsza budowa. Któregoś razu wspomniałam, że chętnie bym się tam wybrała i już następnego dnia wrócił z informacją, że rozmawiał z szefem i wszystko załatwione. Idziemy. No to poszliśmy.

Zabrałam ze sobą Jordana. Jakoś wcześniej zgadaliśmy się na ten temat i okazał żywe zainteresowanie. W dodatku miał większą wiedzę i na temat zoo i tego co się dzieje w temacie słoni. I chociaż o tym nie pomyślałam wcześniej, raźniej nam było razem (a konkretnie mi było raźniej) paradować po placu budowy. Przecież to wybitnie męskie terytorium! W dodatku obok wybiegu rozdartych pawianów :)

Wystroili nas w pomarańczowe kaski i w trójkę ruszyliśmy między rusztowania.

Słoni ma być dwanaście, zatem przestrzeni nie powinno im zabraknąć. Ich dom buduje się w tej chwili wewnątrz "hali atrapy" - osłony przed kapryśną pogodą. Taki budynek w budynku. Z jednej strony będzie restauracja ze szklanymi ścianami. Po tej samej stronie, mniej więcej w połowie wysokości będzie coś na kształt korytarza. Stamtąd, trochę z góry będzie można te słonie podglądać. Będą one też miały swobodne wyjścia na podwórko. A tam szykuje im się warunki przypominające te, w których żyłyby na wolności. A ze słoniowych odpadów produkowany będzie papier... Można? Można.

Ale największym przeżyciem było dla mnie wlezienie po rusztowaniu na dach... Zdecydowanie powyżej pięćdziesięciu metrów nad ziemią. A tam dach kopułowaty... moja kopuła zaczęła lekko wariować... miałam wrażenie, że wszystko się buja.. poczułam się jak na morzu... Całe szczęście, że uniknęłam choroby morskiej!! :)

sobota, 1 czerwca 2013

Konstancja

Byłam na grilu... za granicą. W Niemczech. W czwartek po pracy. Ot tak zupełnie niespodziewanie. Dostałam zaproszenie od kolegi, z którym jakoś nigdy wcześniej nie rozmawiałam. Napisał maila czy mam już plany na czwartek, bo planują spotkanie w niezbyt licznym gronie, raptem sześć osób, dobre jedzenie, dobra muzyka i co ja właściwie lubię jeść i pić a czego nie znoszę, bo jutro wybierał się robić zakupy dla wszystkich. I jak tu nie pojechać? :)

Konstanz, po naszemu Konstancja, to miasto przyklejone do Szwajcarskiej granicy. Niewiele jeszcze widziałam, tyle co od momentu gdy zaparkowaliśmy auto i potem, gdy odprowadzali mnie na pociąg. To piękne miasteczko i klimatyczne. Nie zostało zniszczone podczas wojny tylko dlatego, że ktoś podpowiedział mieszkańcom, by nie gasili w nocy świateł. Dzięki temu brani byli za Szwajcarów i do dziś cieszą się swoją  oryginalną i wiekową architekturą.

A grill był na balkonie. Jedliśmy w środku. Takie kawalerskie trochę to mieszkanie, ale przemyślane. Niebanalne w każdym bądź razie. Trzypoziomowe. Czyste i nowoczesne. Ocieplone motywem drzewnym. Interesujące.

Była nas w sumie piątka. Niemiec, Potugalczyk, Szwed, Polak i ja. I było bardzo sympatycznie :)

Deszcz

Ciągle pada... do znudzenia. Właściwie od kiedy wróciłam ze Stambułu... No może pojawiło się w międzyczasie kilka przebłysków błękitu nieba, ale na tym się skończyło. Szaro, buro i mokro. Wszyscy ziewają wokół jakby połknąć chcieli cały świat... Lecą z nieba grube, ciężkie krople, mży jakby ktoś bawił się rozpylaczem do kwiatów. Pada skośnie z prawej strony, zacina z lewej. Potem raptem pada z dołu i nie wiadomo jak operować parasolką.. Nie pozwala wyjść na zewnątrz, co najwyżej na własne ryzyko. Ogródek słabo rośnie... mam nadzieję, że nasiona nie pogniły od nadmiaru wody. Albo że nie popłynęły gdzieś do sąsiadów.
I nie jest ciepło. W zasadzie ubieram się na cebulę.. a letnie sukienki znudzone i zniecierpliwone wiszą w szafie... Ja też jestem już zniecierpliwiona.