piątek, 29 marca 2013

Poranny autobus

Wielki Czwartek wieczór. Noc właściwie. Od kilku godzin leje jak z cebra. Gdzież ta spóźnialska pani wiosna? W Radio Gdańsk powiedzieli przed chwilą, że i zwierzęta i ptaki również mają problem z aklimatyzacją w tych nietypowych dla tej pory roku okolicznościach. Szczególnie te co dopiero się przebudziły i te co przeleciały setki kilometrów by teraz wpaść w konsternację...

A ja oprócz wypatrywania wiosny uczę się samodyscypliny w zakresie porannego wstawania :) Nie powiem, że sprawia mi to jakąś szczególną frajdę.. a już na pewno nie w momencie odzywania się budzika zawsze w najmniej odpowiednim momencie. Później jest już nawet ok. Lubię poranną kawę... z kawiarki, z której do niejednego kubka już kawę lano. Celebruję ten moment, choć w świetle własnych wytycznych w tygodniu sprowadziłam ten rytuał do niezbędnego minimum. Ale zdarza mi się przy niej zamarudzić trochę przy długo, a wtedy biegnę na autobus pół metra przed własną kurtką... by uczestniczyć w kolejnym porannym rytuale.

Ludzie tutaj są bardzo sympatyczni. Szwajcarzy, generalizując oczywiście, mają opinię zamkniętego narodu. Tymczasem na pierwszy rzut oka trudno to zauważyć. Zawsze z uśmiechem witają cię na ulicy, pozdrawiają i mówią coś, ale tego to jeszcze nie rozumiem. To znaczy domyślam się z kontekstu i nawet wiem jakie słowa powinnam usłyszeć, umiem je nawet napisać, ale kompletnie nie potrafię wyłowić żadnego z nich z tej wypowiedzianej z uśmiechem wiązanki. Odwzajemniam uśmiech, mówię Gruezi (witam) i już na wszelki wypadek dodaję "Danke und gliichfalls" (dziękuję i wzajemnie) po czym zastanawiam się przez ułamek sekundy czy śmieją się ze mnie czy do mnie. I taką wymianę uprzejmości prowadzę w biegu co rano z panią otwierającą restaurację na rogu ulic Oberdofstrasse i Dorfstrasse, panią która lizakiem zatrzymuje auta, by przeprowadzić dzieciaczki zmierzające do szkoły na drugą stronę ulicy... i zupełnie przypadkowymi osobami.

A dzieciaki swoją drogą są bardzo zauważalne w swojej wędrówce do szkoły. Przeważnie chodzą same, bez dorosłych. W Kloten, czyli tam gdzie mieszkałam z Magdą, wyglądały jak kanarki. Wszystkie chodziły w narzuconych już na plecak pelerynach w rażąco żółto-zielonkawym kolorze. Tutaj natomiast noszą wielkie odblaskowe wisiory w podobnym kolorze albo kolorze dzikiej pomarańczy.

I szacunek kierowców do pieszego zauważa się od pierwszego momentu. Zatrzymują się kilka metrów przed pasami, a nawet zwalniają zanim ktoś idący chodnikiem da jakikolwiek sygnał, że będzie przechodził przez pasy. Idziesz sobie chodnikiem, zbliżasz się do przejścia, robisz w lewo zwrot a sznureczek samochodów cierpliwie czeka aż przejdziesz na drugą stronę, ba, kierowca nawet uśmiecha się zza kierownicy :) U nas byłoby to dla mnie niewyobrażalne.

Ale wracając do przystanku. Znów przypominają mi się czasy dzieciństwa, raz ze względu na poranne biegi, a dwa, że spotykam co rano te same osoby. Jest więc pani w bardzo napuszonej czapce koloru bordowo-fioletowego. Jej twarz wygląda polsko, ale nigdy nie słyszałam jak rozmawia. Na następnym przystanku dosiada niezaduży Włoch. Od razu wiedziałam, że jest Włochem zanim usłyszałam jak rozmawia przez telefon. Wyżelowany, ciemna karnacja i wyjątkowo kontrastowe białe oprawki okularów, białe słuchawki od iPhona zapewne, w którym na okrągło coś grzebie. Przy okazji odkryłam też dlaczego większość ludzi buszuje w swoich telefonach.. otóż w środkach komunikacji publicznej jest darmowe WiFi i nie ma problemu  by połączyć się z internetem. Super rozwiązanie. Bilety są tak drogie, że taka odrobina rozrywki wcale nie wydaje się szaleństwem. Jest czarnoskóry tata z synkiem. Tata drzemie jeszcze na stojąco a maluch z wielkim tornistrem i przyczepionym do niego bidonem podskakuje żywo coś opowiadając i śmiejąc się w głos ukazując wianuszki śnieżnobiałych ząbków. Jest Arabka w chuście na głowie. I grubsza pani, której ta chusta też by się przydała.. ma tak tłuste włosy, że przy odrobinie słońca spokojnie można by było jajko usadzić. Dziś miała pecha, bo umyła głowę... ale ogromne płatki śniegu ulokowały się na niej niczym ażurowy czepek. Jest wysoka, starsza pani o długich, rozpuszczonych, białych włosach. Kompletnie nieumalowana. Zawsze wygląda przez okno jakby wypatrywała czegoś hen daleko z lekko otwartymi ustami... Jedzie kilku robotników w niebieskich spodniach "ogrodniczkach" ze sprzętem poutykanym po kieszeniach. Różnej narodowości, o właśnie, to moja poranna zabawa w "zgadnę jakiej narodowości jesteś!" No i różnie mi się to udaje... bo tutaj jest prawdziwa wieża Babel pod tym kątem... a Azjatów, których jest tutaj mnóstwo, nie odróżniam zupełnie...

Autobus jest żółty, czyli zamiejski, przegubowy. Nic dziwnego, wszak sporo ludzi nim kursuje. W obu jego częściach znajdują się monitorki, na których wyświetla się kilka kolejnych przystanków i czas kiedy do nich dotrzemy. Przy przystankach będących swoistymi węzłami komunikacyjnymi wyświetla się informacja na jakie inne autobusy, tramwaje, pociągi a w niektórych przypadkach nawet statki można się przesiąść. A gdy dojeżdżamy na lotnisko, które zarazem jest przystankiem końcowym, wyświetla się informacja co i o której godzinie odjeżdża dalej. Kierowca dziękuje wszystkim za wspólną podróż życząc przy okazji miłego dnia. Tak myślę przynajmniej :)

czwartek, 28 marca 2013

Wiosenna rewolucja.. bez wiosny udziału!


Wczoraj rano, gdy jechałam do pracy miałam pomysł na posta. I cieszyłam się na myśl, że wieczorem rozsiądę się wygodnie z laptopem na kolanach by myśli i obserwacje postarać się ubrać w słowa. Nic bardziej mylnego. Wieczorem przyszło mi się zmierzyć z innym wyzwaniem, na które też w pewnym sensie czekałam, a które to jednak mnie zaskoczyło! Wielkie sprzątanie...

Wróciłam do domu późnawo. I zmęczona brakiem prawdziwego słońca i ciepła. Gdy wkroczyłam do kuchni  - zamarłam. Nie wiedziałam co tam się stało.. Na stole wystawiona była sterta przeróżnych rzeczy. Rozejrzałam się po półkach.. wszystko stało na swoich miejscach. O co chodzi? - pomyślałam.. a to wybebeszona została lodówka. Niewiarygodne, że aż tyle rzeczy się w niej mieściło... Z łazienki dobiegały jakieś rumory. To Barbra szorowała lodówkowe półki. Jak się czujesz? - zapytałam. Lepiej - odpowiedziała - ogarnęłam swój pokój i postanowiłam jechać na święta do Francji. Nie mogę zostawić Cię z tym bałaganem :) Uśmiechnęłam się tylko pod nosem i pomyślałam 'w końcu'. Zakasałam rękawy, zmieniłam płytę, która akurat się skończyła i zabrałam się z jedną z półek. Tą z przyprawami. I tak miałam na nią ochotę, tak żeby sprawdzić co my w zasadzie już z przypraw mamy w domu. Okazało się, że mamy całkiem sporo, więcej niż mieć planowałam.
Barbra i Andre.

Skończyłyśmy po 23.00. Skończyliśmy w zasadzie, bo dołączył do nas Andre. Powynosił na dół posegregowane śmieci i nagadał się przy tym ile wlezie :) Dzisiaj za to poszorował podłogi. Muszę przyznać, że mieszkanie nabrało innego zapachu, świeżości... i rewolucję ma już za sobą.. i tylko wiosny wciąż brakuje...

niedziela, 24 marca 2013

Chilloutowy wieczór o zapachu nie tylko szarlotki

Lekki chillout bardzo pasuje do tego miejsca. Dziś przypomniałam sobie o Chilli ZET. To dość specyficzna stacja a jej muzyka nieodpowiednio dobrana do sytuacji czy miejsca może wydawać się zwyczajnie smętna. Sama to przerabiałam wcześniej kilka razy z różnymi skutkami. Dziś jednak to był ten trafiony raz.

W domu królują lampki. Leżałam rano w łóżku któregoś ranka obserwując sufit.. na nim po prostu nie ma ma miejsca na żyrandol, a to co wisi u mnie to zwyczajna współczesna prowizorka, będąca dziełem "elektryka" o nienadzwyczajnym poczuciu estetyki. Ale koraliki kolorowe wiszą. A że nie ma z tego za dużo światła to zupełnie inna historia. No i pole do popisu dla fantazji lamapkowej :) I to one między innymi tworzą wieczorny klimat.. Oraz to, że tu wszystko jest z innej bajki tworząc jednak jakąś niezrozumiałą całość. W kuchni na przykład jest sześć krzeseł, z czego tylko dwa są takie same. To samo z talerzami, kubkami, szklankami.. Ale wszystko jest. I jest wspólne. Któregoś ranka wybiegałam na autobus. Padało. Ale tuż przed drzwiami leżało kilka parasolek. Chwyciłam jedną i sucha dotarłam do pracy. I nieważne, że była różowa.

Nicola, właściciel domu jest Włochem. We Włoszech ma gaj oliwny. Tam oliwki zbiera i wyciska. Tutaj butelkuje, nakleja artystyczną nalepkę niekoniecznie wiele wspólnego z oliwą mającą i sprzedaje.


Barbra mi dzisiaj powiedziała, że warsztat znajduje się jeden przystanek stąd w kierunku Zurichu, w drewnianym domu, na którym wymalowane jest drzewo oliwne a na nim jego trzej synowie. Nadzy..  Tak to chyba tylko artyści potrafią. Nicola ma podobno więcej kreatywnych pomysłów świadczących o jego artystycznej duszy i otwartym, wyluzowanym podejściu do świata a już na pewno do otaczających go ludzi. O jednym, o którym dowiedziałam się też dzisiaj nie mogę tak po prostu tutaj pisać ;)

Upiekłam szarlotkę a zapach jej roznosi się po całym mieszkaniu. Jeszcze jest za ciepła by się za nią zabierać. Poczeka do jutra.. Fajny był ten wieczór. Przyjechała Magda. Popijałyśmy winko. Dołączyła do nas Barbara, chora, więc opatulona w szlafrok i owinięta w szaliki. W piecu zabawiał się ogień. Drzwiczki były otwarte i czasem gdy drewno trzasnęło głośniej przykuwając naszą uwagę śmiałyśmy się, że mamy dość zajmujący telewizor. Z laptopa cicho płynął chillout. Soul. I miałyśmy taki babski wieczór. Barbara wysłuchała gdzieś w radio czy jakimś programie, że mamy w Polsce zwyczaj topienia marzanny i bardzo zapragnęła jedną z nami utopić. Ale nie teraz, bo przecież jest chora. Później Magda wyjeżdża i wraca tydzień po świętach, więc za topienie zabierzemy się w połowie kwietnia.. Może dlatego ta zima nie chce się jeszcze wynieść? Wie, że ma jeszcze trochę czasu? Ale skąd? Przecież dopiero wczoraj rozmawiałyśmy o konkretach. Wcześniej Baśka tylko coś przebąkiwała.. Chyba bardzo spodobało się jej samo słowo "marzanna". Wymawia je często i naturalnie.

Późno już. Dobranoc :)

środa, 20 marca 2013

BARTEK!! wiosną wyskoczył na Sri Lance :)

Popołudniem w pracy nie bardzo mogłam się skoncentrować. Jakoś tak mnie nosiło. Coś ewidentnie ściągało mnie myślami. Ale co? Może to po prostu wiosna :) Dziś jej pierwszy dzień... choć chwilowo jakby się gdzieś zawieruszyła... zamarudziła gdzieś trochę za długo.. Owszem, próbowała zajrzeć tu wcześniej ukradkiem..ale albo coś odwróciło jej uwagę, albo nie czuła się jeszcze na siłach by mierzyć się z rozkapryszoną zimą.. ale czy to to zakrzątało mi myśli? Gdy pokój chwilowo opustoszał odpaliłam pocztę i napisałam kilka słów do Sióstr moich.. czy aby nie powiększyła się nam rodzinka? Niby do kwietnia jeszcze trochę czasu pozostało... ale jednak jakby coś.. Wróciłam do prób układania planu projektu...

Po 17.00 w jednej z sal konferencyjnych odbywał się show :) Olaf niedawno wrócił ze swojej wyprawy do Sri Lanki. Spędził tam cudowne dwa tygodnie. A że uwielbia bawić się aparatem, postanowił zorganizować nam wieczorek w klimacie swoich wakacji. Nie pierwszy z resztą raz. Przygotował pokaz slajdów a przemyślał go od początku do końca. Nie musiał komentować jak najęty - często zdjęcia mówiły same za siebie. Krótkie, celne zdania, spostrzeżenia czy też wskazówki były tylko do nich dodatkiem. Innym dodatkiem było wino i przekąski. Wieczór zrobił się klimatyczny. I wtedy dostałam smsa.. właściwie dwa! Od Mamuśki i od Kasi. Powiększyła się nam rodzinka!! Bartek przyszedł na świat :) Yuppppiii :)

niedziela, 17 marca 2013

Embrach - dzień pierwszy


Sobota rano. Miałyśmy spać długo… ot taki kaprys luźno rzucony w piątkowy wieczór, gdy zmęczone tygodniem dotarłyśmy do naszego…apartamentu ;) Tymczasem słońce nie dało nam żadnych szans. Zaczepnie łaskocząc po twarzy próbowało wedrzeć się pod powieki i przepędzić ostanie resztki snu. W dodatku zmówiło się najwyraźniej z ptakami, które śpiewały domagające się wiosny piosenki. A kaczki to nie śpiewały tylko darły się na całe gardło. Ale czy takie pobudki nie są urocze? No może bardziej urocze mogą być tylko noski-noski Majci, która zrywając się ciut świt domaga się towarzysza do zabawy :)

Obudziłam się jeszcze przed ósmą. Magda spała. Cieszyłam się, że obraz z przeciwnej ściany, który widzę tuż przed zaśnięciem i zaraz po przebudzeniu, oglądam po raz ostatni. Przecież dziś wielki dzień! Wprowadzam się do Altes Amtshaus! A obraz jest szkaradny, chociaż Magdzie się podoba. Dla mnie jednak to bal zmor, szkarad, upiorów, które przybrały ludzkie postacie i bawią się jakby zupełnie zapomniały, że już do tego świata nie należą. Nie zauważają, że powoli wracają do swych ohydnych pośmiertnych wcieleń.. Ich twarze rozmywają się upodabniając się jedna do drugiej…


brrrrrr.. aż dziwne, że tak dobrze sypiałam w towarzystwie tego szkaradztwa! Chociaż sny miałam dość mieszane… Ale to dzisiejszy sen powinnam zapamiętać. To on będzie wróżbą na ten mój szwajcarski epizod..

Poszłyśmy na nasz marszobieg. Być może ostatni po zakamarkach Klotem. Lubiłam trasę na lotnisko i z powrotem. A dziś w niesamowitym słońcu, choć z temperaturą w okolicach zera stopni, biegło się jakbym zupełnie nie pamiętała, że biegać nie lubię. Jak zwykle weszłyśmy na górkę z widokiem na lotnisko. I jak zwykle przywitało nas ptaszysko… czyżby był to sokół? Czyżby był to symbol lotników? Siedzi na słupie z dumnie rozpostartymi skrzydłami strzegąc tafli lotniska? Na te pytania odpowiedź znaleźć muszę, albowiem intrygują mnie od kiedy zaczęłyśmy nasze marszobiegi uprawiać ;)


Potem pakowanie i wymarsz z walizkami. Na szczęście nie wyprowadzam się na drugi koniec miasta. Dwie minutki do przystanku, kilkanaście w autobusie i może nawet niecałe dwie do domu…


A on nie był zamknięty na klucz, choć nikogo w nim nie było. Florian wyjątkowo został na weekend, był w pracy. Reszta domowników gdzieś w rozjazdach. W kuchni na stole leżały klucze dla mnie i kartka, że wróci późno. Zataszczyłyśmy walizki do mojego pokoju i zaczęłyśmy się rozglądać po kątach. Pierwszy raz oglądałam to miejsce w świetle dnia. Pięknie tu… choć przydałoby się to i owo odświeżyć.. ba, tu generalny remont by nie zaszkodził choć kosztowałby pewnie fortunę… Na początek wystarczyłoby gruntowne sprzątanie! Zacznę od mojego pokoju, bo Raphalea chyba kompletnie nie miała tego w swoich priorytetach. Tony kurzu przemieszczały się nie tylko po kątach. Tam natomiast umocowane już prawie na sztywno były pajęczynowe fortece.. Bleee.. a jeszcze Magda obrazowo opowiedziała mi jak wyglądają te małe obrzydliwe roztocza.. Rękawica rzucona! A co do reszty to poczekam na Barbarę i opracujemy jakiś plan wiosennych porządków. Najdziwniejsze, że fascynacja domem nie przeszła mi ani odrobinę. To tak jakby to miejsce rzuciło na mnie swój czar. Choć nie każdemu musi się podobać. Ktoś może powiedzieć ot zwykły zaniedbany dom... Nawet jestem to sobie w stanie wyobrazić... Ale to dom z duszą! To się czuje dobrze od momentu przekroczenia progu. I to dla mnie najważniejsze :)

A potem poszłyśmy na spacer. Magda wymierzyła w Googlach, że do lasu mamy kilometr. Rzut beretem zatem, tyle, że pod górkę. Ale gdy już się tam wdrapałyśmy upajałyśmy się widokami. Wioska została w dole. Malowniczo wyglądała z tej perspektywy, mimo bezwstydnie jeszcze gołych konarów drzew. Ptaki śpiewały i przelatywały tuż koło nas. Za szybko żeby je można było uchwycić aparatem. I za mały zoom, żeby fotografować je z daleka. Szłyśmy leśną drogą, a gdy wypatrzyłam na niej odciśnięte końskie podkowy serce zabiło mi mocniej. Potem jeszcze dwukrotnie widziałyśmy jeźdźców na rumakach oraz konie pasące się na pastwisku. Każda leśna droga ma swoją nazwę o czym informuje dedykowana tabliczka. Co kawałek widać budki lęgowe ptaków, a obok napotkanego po drodze miejsca ogniskowego wybudowane były ubikacje. A na południowych stokach rosło wino :)

A po spacerze niechcąco zafundowałyśmy sobie maraton w poszukiwaniu wina na wieczór. Bo jakże inaczej świętować pierwszy wieczór w nowym lokum? Tutejsze zwyczaje są jednak inne niż u nas. W soboty sklepy pootwierane są do 17.00. Niektóre do 18.00, ale na pewno nie w Embrach.. W niedziele wszystkie są pozamykane.. No może z wyjątkiem lotniska. Po prostu jest weekend. Trzeba zaopatrzyć się w to co potrzeba wcześniej, a później już tylko odpoczywać :) Awaryjnym wyjściem pozostaje na szczęście lotnisko.. Tam też i my wczoraj wylądowałyśmy. I wróciłyśmy zwycięsko z butelką szwajcarskiego wina i pizzami. Taką mini parapetówkę sobie urządziłyśmy. Szkoda, że Grażki nie udało się ściągnać...

wtorek, 12 marca 2013

Rudy kot... HOP!

Bo ja lubię stworzenia kotowate... a Magdę lubią koty. A już rude to na pewno :)

Wyszłyśmy z muzeum zoologicznego i spacerowałyśmy starą częścią Zurichu. Nieśpiesznie. Delektowałyśmy się miastem. Obu nam odbijały się w nim wspomnienia innych nie mniej pięknych miast.. po trochu Praga, po trochu Madryt, po trochu Paryż, .. Nagle naszą uwagę przykuła rosyjskojęzyczna księgarnia. Ale podczas gdy ja przyglądałam się okładce albumu Chagall'a, Magdę zainteresował rudy kot. Przykucnęła do niego, wyciągnęła rękę. On prężył się zadowolony, obchodził Magdę dookoła, wachlował ogonem. Nagle powiedziała do niego: hyc! No i hycnął nie zastanawiając się ani pół sekundy, wprawiając nas obie w osłupienie :) I zyskując dodatkową publiczność!!

 





niedziela, 10 marca 2013

Muzeum zoologiczne i Zurych historycznie :)

To ten trzeci spacer... Fantastyczny dzień. Pierwszy raz w tym roku wyskoczyłam w teren w trampkach i żakiecie. Już drugi poranek z rzędu spędziłyśmy na marszo-biegach. Endorfiny zaczęły szaleć mimo, że biegania nie lubię.. a może nie lubiłam? ;) Być może odkryłam odpowiadające mi tempo... trochę jednak mi z nim dziwnie, bowiem tempo jest ślimacze... a ja bym tak chciała od razu osiągać prędkości leoparda...

A leoparda widziałam dziś w muzeum. Wypchanego co prawda, ale robił wrażenie. Wiem, że muzea tego typu czy ogrody zoologiczne budzą wiele kontrowersji.. ale gdyby nie one ilu z nas wiedziałoby jak wygląda leopard? czy ptak kiwi? czy całe mnóstwo innych zwierząt, ptaków czy stworzeń, które żyły kiedyś lub teraz w różnych zakątkach świata. Oczywiście w przypadku ogrodów zoologicznych pojawia się kwestia humanitarności... Ogrody takie jak najbardziej powinny spełniać wszelkie dopuszczalne normy, bo mam nadzieję, że takowe istnieją. Zwierzęta w takich miejscach powinny żyć w warunkach jak najbardziej zbliżonych do naturalnych. Powinny się czuć jak w domu! Tak, to też bardzo dyskusyjny temat.. W każdym bądź razie w naszym muzeum, a właściwie muzeum Uniwersytetu Zuryskiego było mnóstwo zwierząt. Niektóre z nich odciśnięte w skamielinach, inne są kopiami znalezisk eksponowanych w innych muzeach świata, jak na przykład siedmiomiesięczny mamutek znaleziony w lodach Syberii i wystawiony w muzeum w St Petersburgu. A jeszcze inne reprezentowały te, które gdzieś sobie żyją w dzisiejszych czasach.

A z tych wszystkich stworzeń najbardziej spodobały mi się właśnie kotowate i misiowate.

Chciałabym odwiedzić kiedyś Wyspy Galapagos. Podobno zwierzęta tam zachowują się jak udomowione. Podchodzą do ludzi jakby to była najnaturalniejsza rzecz, zaskakując tym głównie turystów. Tambylcy są przyzwyczajeni :)



Potem łaziłyśmy po starym Zurichu. Piękne jest to miasto. Trochę historii.. i tu podeprę się wiedzą wyczytaną w www.lovetotravel.pl. Początek miastu dał założony 2000 lat temu na szczycie wzgórza nad rzeką Limmat rzymski posterunek celny zwany „Turicum”. W okresie od I w. p.n.e. do V w. n.e. Zurych był twierdzą i miastem rzymskim. Później znajdował się tu gród Alemanów, a następnie rezydencja karolińska. W połowie IX wieku zostało tu założone opactwo benedyktynów. Na początku XIII wieku Zurych uzyskał prawa wolnego miasta, bezpośrednio podległego Rzeszy Niemieckiej. W 1351 roku przystąpił do Konfederacji Szwajcarskiej. Był ośrodkiem reformacji. Zurych wzrósł w siłę i sławę jako centrum wyrobu tkanin jedwabnych, wełnianych i lnianych. Po wstąpieniu do Konfederacji w 1351 roku arystokracja i wpływowi kupcy Zurychu zgodzili się dzielić władzę z przedstawicielami gildii rzemieślniczych. Silne gospodarczo i politycznie miasto w XVI wieku zaczęło rozwijać się intelektualnie.

Przez parę kolejnych wieków Zurych jako ośrodek liberalnej myśli przyciągał wiele osobistości, takich jak Goethe, Wagner, Tomasz Mann, Albert Einstein, James Joyce, Lenin i Trocki. Od XIX wieku Zurych jest ważnym centrum finansowym oraz ośrodkiem kulturalnym niemieckiej części Szwajcarii. Podczas I wojny światowej w kabarecie „Voltaire” na Spiegelgasse narodził się dadaizm. Dziś miasto szczyci się posiadaniem ponad 50 galerii i biur wystaw wszelkiego rodzaju sztuki. Zuryski uniwersytet - największy w Szwajcarii - oraz uważana za jedną z najlepszych uczelni technicznych świata.

Charakterystyczny widok miasta to wieże trzech kościołów: potężnej katedry ufundowanej przez cesarza Karola Wielkiego, kościoła św. Piotra z największą tarczą zegarową Europy i kościoła Fraumünster słynący z niezwykłych witraży Marca Chagalla. Zurych pełen jest pięknych budynków, które powstały dzięki zamożności i dobremu smakowi tutejszych mieszczan. W XIV wieku arystokraci i bogaci kupcy dopuścili do władzy przedstawicieli gildii rzemieślniczych i razem pracowali na dostatek miasta. Siedziby gildii są dzisiaj skarbami architektury starówki. W siedzibie gildii kupców winnych z 1757 roku znajdują się zbiory ceramiki z Muzeum Narodowego, w siedzibie gildii tkaczy lnu i kapeluszników z 1637 roku mieści się elegancka restauracja. Podobnie zagospodarowane są inne budynki. Do cennych zabytków należy synagoga zbudowana w XIX wieku w stylu mauretańskim. Teraz to centrum religijne i kulturalne gminy żydowskiej w Zurychu. Nie można zapominać o muzeach. Kunsthaus ze zbiorami dzieł sztuki ze wszystkich okresów kultury europejskiej, czy Rietberg z dziełami sztuki pozaeuropejskiej, głównie z Azji i Afryki.




Balkony... tutaj do balkonów ma się zupełnie inne podejście. To jak jeden z pokoi w mieszkaniu. Lub jak kawałek ogrodu. To na nich się spędza część życia, je, pije, czyta, rozmawia, uczestniczy w życiu miejskim tudzież sąsiedzkim. Na zdjęciu para robiąca wiosenne porządki:


Poza tym każde miejsce jest dobre do tego na spotkanie towarzyskie czy po prostu spędzenie kilku chwil na świeżym powietrzu, niekoniecznie "torturując" się spacerem. Dlaczego by nie napić się kulturalnie winka w miłym towarzystwie na jednym ze skwerów. Plastykowe kieliszki nie wchodzą w grę!