A u mnie pachnie babką śmietankową w polewie kawowej. I pieczonymi w popiele ziemniakami - eksperyment ten chodził za mną od jakiegoś czasu. Wyszedł! Pewnie kiełbaski na jakimś metalowym patyku też smakowałyby wybornie. Nie omieszkam spróbować! Czego doczekać się już nie mogę :)
A babą pachnie, bo ją właśnie wiozę jutro do Grażki. Okazało się, że niestety nie udało Im się nigdzie wylecieć i świętują tutaj. Wyruszam ciut świt na świąteczne śniadanie!
***
I faktycznie wyruszyłam ciut świt, bo przecież w nocy cofaliśmy zegarki. Tyle, że kompletnie o tym zapomniałam. Telefon przestawił się sam dopilnowując żebym dotarła na czas. A ja jakaś niedopieczona i ewidentnie niewyspana siedziałam w autobusie zastanawiając się co jest nie tak i ostatecznie za winną uznałam pogodę. Bo ta oczywiście też swój udział miała. Cały dzień coś z nieba leciało... momentami trudno było stwierdzić co to właściwie było, ale bez parasola ani rusz... Ale na jutro pogoda w telefonie pokazuje pełne słońce i całe 7 stopni. Szaleństwo! A może to po prostu Prima Aprilis.
Wyprawa do Grażki to teraz faktycznie prawdziwa wyprawa. Najpierw jadę na lotnisko autobusem, potem przesiadam się na pociąg do Oerlikon'u a potem znów na autobus. Średnio w godzinę jest się na miejscu. Czas zlatuje nie wiadomo kiedy, tyle, że trzeba o nim pamiętać podczas umawiania się czy planując powrót do domu.
Śniadanie było wyborne. Jaj pod różnymi postaciami w bród, w końcu to jajeczne święta! Sałatki, kiełbaski no i Święconka, z którą wyprawa okazała być się pokutą za wszelkie ewentualne grzechy ;) godzina tramwajem do kościoła, dwugodzinna msza i godzina powrotu. To całe cztery godziny! Ja to tylko mogę podsumować, bo przyjechałam na gotowe :) Ale stukaliśmy się jajami święconymi. Tak, stukaliśmy, bo Grażka wprowadziła do śniadania lokalną tradycję. Każdy dostaje po święconym jaju w skorupce i składając życzenia stuka się jajkiem. Co prawda nie pamiętaliśmy czy lepiej gdy skorupka pęknie czy nie, ale tradycja została zmodyfikowana tak, żeby każdemu obierało się łatwiej. A to wszystko przez wyjątkowo oporne Adamowe jajko!
(tak swoją drogą ciekawostka... tutaj można kupić od razu gotowane jajka. Od niegotowanych różnią się kolorowaną skorupką)
Po śniadaniu pojechaliśmy na polską mszę. Tramwajem numer 9, który spokojnie mógłby nazywać się tramwajem turystycznym. Wsiadaliśmy niedaleko miejsca zamieszkania Grażki i Adama. Potem niemal godzinna jazda przez stary Zurich, obok jeziora, na drugą stronę rzeki Limmat. Trasę tę fajnie by było pokonać pieszo.. po drodzę jest mnóstwo miejsc dopraszających się zdjęcia. Z jadącego tramwaju to już nie to samo.. szczególnie w tak ponury dzień! Za to kwiaty można fotografować niezależnie od pogody. To prymulkowe dywany przed Grażki blokiem! Zachwycają mnie takie dywany... a spotkać je można tutaj w wielu różnych miejscach.
A potem znów zafundowaliśmy sobie kino na Schweringerstrasse :D Wiem, że ulica nazywa się inaczej, ale nazwa dla kina może zostać właśnie taka. "Operacja Argo" - może na kolana nie powaliła, ale w napięciu trzymała... No chyba, że to wszystko zasługa gruszkowego specyfiku ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podpisz się pod komentarzem, żebym chociaż ja wiedziała kto mnie czyta :)